MoniaMonia

Trzeci dzień naszego pobytu na japońskiej ziemi to jednocześnie pierwszy dzień, w którym możemy zacząć korzystanie z naszych JR Pass-ów, co też czynimy z wielką radością od samego rana. Ponieważ zaraz po wylądowaniu na lotnisku Narita i odwiedzeniu biura JR zarezerwowaliśmy sobie miejsca w Shinkansenie do Kioto, mamy wszystkie potrzebne dane i ruszamy na stację. Z serca miasta – Tokyo Station wyruszamy w naszą pierwszą podróż osławionym superszybkim japońskim cudem transportowym. Pociąg jest czysty, błyszczący i przestronny – rzędy siedzeń są ustawione w dalszej odległości niż np. te w ekonomicznej klasie samolotowej. Siedzisko można więc rozłożyć do pozycji półleżącej bez potencjalnie gorączkowych reakcji pasażera za nami. Ruszamy punktualnie, cichutko, nabierając szybko sporej prędkości. W pociągu jest również serwis z przekąskami i napojami – Pani w gustownym uniformie na miarę stewardesy przechadza się z wdziękiem z metalowym wózkiem mieszczącym kawę, herbatkę i różnej maści napoje oraz słodkie przekąski. Co urzekło mnie szczególnie to kolejny przejaw szacunku do bliźniego oraz pracy – pani po przejściu przez każdy wagon, zatrzymuje się, odwraca w stronę podróżnych i ukłonem oraz dźwięcznym „Arigatōgozaimashita” (dziękuję) kończy swój pobyt w naszej przestrzeni, po czym płynie przez kolejne przedziały.

3 godzinna podróż na trasie Tokio-Kioto (nieco ponad 450 km) upływa nam szybko i z nutką ekscytacji; przed południem wysiadamy w starej stolicy Japonii na stacji „Kyoto”. Przesiadamy się jeszcze, aby przejechać jeden przystanek do stacji „Nijo” (takie instrukcje otrzymaliśmy od Haru, naszego kolejnego, żywiołowego i optymistycznego 57-lata z ilością energii i wyglądem sugerującym przekroczenie co najwyżej 40-stki). Wsiadamy do auta naszego hosta i po 5 minutach jesteśmy na miejscu.

Haru wynajmuje przyjezdnym kilka bliźniaczych pokoi. Samo lokum jest dosyć przestronne (po przełączeniu się oczywiście na japońskie realia) ma formę pokoju z małym stoliczkiem, jeszcze mniejszą parą krzeseł oraz wkomponowanym w jedną ze ścian aneksem kuchennym z lodówką wielkości pudełka na europejskie buty oraz małym zlewem. Możemy też liczyć nawet na luksus własnej toalety. Jedno jest pewne – nie da się w niej przewrócić – podczas kucania kolana zapierają się bowiem stabilnie i szczelnie o ścianę ☺ Prysznic jest wspólny i znajduje się na parterze (my przebywamy na 1 piętrze), ale chociaż poza nami Haru ma zajęte jeszcze 2 pokoje, ani razu nie musimy się do niej dobijać czy oczekiwać na swoją kolej. W pokoju nie mamy co prawda mat tatami, a parkiet, ale za to przez 2 kolejne noce możemy przekonać się o wygodzie spania na futon, czyli tradycyjnie japońskich, składanych materacach, które kładzie się bezpośrednio na podłodze. Po dwóch nocach spędzonym na bardzo kompaktowym łóżku, dwa oddzielne legowiska sprawiają, że sen przynosi nam prawdziwą regenerację ciała i ducha. Dodatkowo – w zestawieniu z gwarnymi tokijskimi ulicami, aktywnymi nawet nocą, spokojna, bezgłośna niemal uliczka w jakiej znajdują się kwatery naszego gospodarza jest idealnym miejscem na odpoczynek po pierwszych dniach w nowym kraju.

W ramach wynajmu pokoju mamy też do dyspozycji dwa zadbane, białe rowery, które długo nie muszą na nas czekać :) większość jednośladów jakimi poruszaliśmy się po Japonii była wyposażona w jeden rodzaj blokady – na tylne koło pojazdu. Zresztą, jak dowiedzieliśmy się od kilku naszych gospodarzy, Japonia nie ma większego problemu z kradzieżami rowerów (tak jak i z przestępczością w ogóle – będąc od lat w czołówce najbezpieczniejszych państwa na świecie), a jeżeli już się zdarzają to dotyczą nowych i „wypasionych” modeli, które z pewnością (nie ujmując na jakości) nie obejmują naszych środków transportu. Po „odebraniu” pokoju i szybkim prysznicu wsiadamy na nasze jednoślady i wyruszamy na spotkanie ze Złotym Pawilonem oraz Ogrodem Medytacji.

Przed metafizyczną ucztą dla duszy i balsamem harmonii na oczy, zajeżdżamy jednak zaspokoić bardziej przyziemne potrzeby – puste żołądki. Decydujemy się na tradycyjny ramen. Wchodzimy do małej knajpki z kilkoma stolikami i próbujemy odszyfrować menu. Niestety nie ma zdjęć, angielskich nazw potraw, a obsługująca nas Pani nie zna angielskiego. Zapachy są jednak zachęcające i udaje nam się przy wymianie szczerych uśmiechów zainteresowania i zakłopotania złożyć proste zamówienie. Ramen w wersji na ostro i łagodnie. Porcja jest solidna, a jedzenie pyszne. Nasze kubki smakowe są zadowolone, a my czujemy się gotowi na popołudniowe pedałowanie.

Gdy wynurzamy się zza drzwi okazuje się, że szara aura dnia wzbogaciła krajobraz o pierwsze krople deszczu. Przemiła Pani z ramen-knajpki wypada za nami jak wystrzelona z procy, z uśmiechem proponując nam po parasole. My jednak – wyposażeni w nasze solidne kurtki wrzucone na grzbiety hardo stwierdzamy, że to dla nas nie problem i dziękujemy za poratowanie, ale nie będziemy jej zabierać przeciwdeszczowego dobytku. Nie musimy czekać zbyt długo, żeby się przekonać, że jeżeli Japonka oferuje Ci parasol, to po prostu należy go przyjąć. Ulewa przybiera na sile, oczy zachodzą wodą, a nasze ubrania nabierają coraz więcej wilgoci w swoje włókna i po paru minutach stwierdzamy, że w takich okolicznościach przyrody oraz w obecnym outficie do przodu ani rusz. Zatrzymujemy się przy pierwszym sklepie i zakupujemy parasol – dla Przemka, oraz długi, lekki, płaszcz przeciwdeszczowy (przypominający mi jednorazowe foliowe płaszcze, które nosiłam w dzieciństwie i które do dzisiaj można kupić w szerokiej gamie kolorystycznej w niemal każdym kiosku w Polsce) dla mnie. Japoński płaszcz jest jednak wykonany z grubszego materiału i ma bardziej stylowe wykończenie, guziczki na zatrzaski i stonowany, mleczny kolor.

Przemysław przecina więc kolejne ulice z gracją dżentelmena, dzierżąc w jednej ręce kierownicę roweru, w drugiej parasol, ja natomiast - potrzebująca więcej stabilności i kontroli sytuacji, narzucam na kurtkę ów stylowy płaszcz. Interwencja anty-deszczowa okazuje się słuszna, ale nieco spóźniona ☺ przez 10 minut jazdy w strugach deszczu jesteśmy już kompletnie przemoczeni, więc jest to bardziej nauczka na kolejne dni.

W każdym razie – po jakiś 30 minutach docieramy do Złotego Pawilonu, a przynajmniej do wejścia na teren całego kompleksu.